29 grudnia 2012

01. ARIS

Podczas rutynowych czynności, takich jak mycie się po wstaniu czy robienie śniadania, można natrafić na różne niespodzianki. Chociażby bierzesz prysznic, a tu okazuje się, że twój żel dziwnym trafem przeteleportował się poza kabinę. Dlatego przed wejściem do danego pomieszczenia sprawdzam, czy wszystko jest na swoim miejscu. Po tylu latach przyzwyczaiłem się do tej dodatkowej czynności. Tak to już jest, kiedy mieszka się z dwójką dzieci. Z dwójką umysłowo chorych dzieci. Tak przynajmniej uważa społeczeństwo. Osobiście wydają mi się bardziej normalni i naturalni niż nastolatkowie, którzy przesiadują całe dnie przed komputerem, i nastolatki upodobniające się do lalki Barbie. Oni są po prostu sobą i wyrażają swe uczucia w prosty sposób, czasami nawet zbyt prosty i zbyt niewinny. Takie dzieci to skarb...
Wszedłem do kuchni, która była najmniej używanym miejscem w całym domu. Chodziłem tam tylko podczas robienia śniadania i obiadu, a chłopaki – kiedy byli głodni. Stanąłem tuż za progiem i omiotłem wzrokiem całe pomieszczenie. Kuchnia była mała, a ściany w założeniu miały być białe - po tylu latach niemalowana farba zżółkła. Gdyby nie okno naprzeciw wejścia, można by pomyśleć, że to piwnica. Na lewo od drzwi znajdowały się zlew, kuchenka i lodówka, po prawej był rząd szafek i półek przymocowanych do ściany. Na środku stał murowany blat. Do poruszania się zostawało niewiele miejsca – tylko tyle, ażeby można było swobodnie otworzyć drzwiczki którejś z szafek.
Odetchnąłem z ulgą. Wszystko było na swoim miejscu. Podszedłem do lodówki i spojrzałem, czy jest coś więcej oprócz serków homogenizowanych. Nie było nic innego, więc wyciągnąłem dwa jogurty. Wzruszyłem ramionami. Takie śniadanie powinno wystarczyć. Wziąłem chleb i wszystko inne, co jest potrzebne do zjedzenia tego dość ubogiego śniadania, po czym wyruszyłem do jadalni. Korytarz był oświetlony szeregiem okien wychodzących na podwórze. W całej posiadłości światła dostarczały tylko okna i świeczki w kinkietach. Pomimo XXI wieku, starałem się o nastrój wcześniejszych lat... i muszę przyznać, że gdyby nie prąd w kuchni i niektóre meble, to mieszkałbym jak w baroku. Kocham takie stare epoki. Przystanąłem przed jednym z okien i spojrzałem na zewnątrz. Było szaro i pochmurno. Deszcz lał od kilku godzin i najwyraźniej nie miał zamiaru przestać. Zwykle jeden z moich podopiecznych trenował na dworze, ale dzisiaj powstrzymała go aura i zapewne siedzi gdzieś w domu. Mimowolnie przeszedł mnie dreszcz. Wszedłem do salono-jadalni i rozejrzałem się. Ściany w kolorze cynamonu i czekoladowy sufit oddawały istotę wnętrza. Wszystko było tu brązowe prócz małych dodatków. Kasztanowe pufy, fotele i wielki stół stojący na środku pokoju, przy którym znajdowały się brązowe, proste i pozbawione wzorów krzesła. Na jednym z tych krzeseł siedziała podkulona postać ubrana na ciemno. Na przeciwległej ścianie były umieszczone duże okna i drzwi na zewnątrz. Na lewo od stołu stał kominek, a na nim kolekcja czaszek z różnego materiału, poczynając od metalu, przez kamień i kończąc na drewnie, z dodatkami i bez. Największa była obszyta skórą.
Postawiłem śniadanie na stole i usiadłem naprzeciw chłopaka. Spojrzałem na niego.
– Od kiedy tu siedzisz? – spytałem swoim zwykłym głosem, który ani razu nie zadrżał. Po latach spędzonych z chłopakiem oduczyłem się strachu, chociaż na widok jego twarzy wciąż czuję mrowienie na karku.
– Od szóstej. Wtedy zaczęło padać. – Nawet się nie poruszył. Jego azjatycki akcent słodko zmiękczał litery.
Spojrzałem na zegarek (obowiązkowo z czaszką) powieszony nad kominkiem. Dziewiąta czterdzieści siedem.
– Mogłeś mnie obudzić.
– Lubię samotność.
A ja nie lubię, kiedy zamykasz się w sobie – miałem odpowiedzieć, lecz milczałem. To nie był dzieciak, który sam zaczyna konwersację Nie lubił też, gdy drążyło się zakończony przez niego temat. Najczęściej siedzi w ciszy. Ciemnej ciszy.
Powoli zacząłem jeść śniadanie. Jeden serek odstawiłem na bok. Ciekawe, o której dziś wstanie mój drugi podopieczny...
– Vincent... – zaczął cichym głosikiem chłopak. Podniosłem wzrok znad
rozpaćkanej masy.
– Tak?
– Wczoraj Claudius powiedział, że jestem wybrykiem natury. To prawda?
Podniósł głowę, a moje ciało zareagowało na to znajomym dreszczem. Nad nosem miał przewiązaną beżową opaskę. Jego oczy były nią zasłonięte.
– Alan... Wiesz, jaki jest Claudius, zawsze wszystko wyolbrzymia.
Wyczułem, że oczekuje czegoś więcej. Nigdy nie miałem oporu rozmawiać z kimś o kłopotach moich podopiecznych, ale będąc z nimi sam na sam, moja odwaga gdzieś uciekała. Jak powiedzieć człowiekowi, że społeczeństwo go nie akceptuje a, rodzice porzucili go, ponieważ urodził się inny? Nie jestem przecież bezuczuciowy, na litość! Nie potrafię z nimi rozmawiać tak bezpośrednio jak oni ze mną. Zawsze mam przed nimi jakieś sekrety, chociaż wolałbym wszystko im wyjawić. Czemu życie nie jest takie proste, jak to się wydaje w oczach dzieci?
– To prawda, jesteś niewidomy. To prawda, że urodziłeś się bez źrenic. Nie znaczy to, że jesteś wybrykiem natury. Bardziej zostałeś przez nią pokrzywdzony.
Milczał. Jak zawsze. Zamykał się w sobie i nikogo nie wpuszczał do swojego świata. W młodości wypłakiwał mi wszystkie swoje problemy, a teraz nie chce mi sprawić kłopotu. Wychowałem go na swoje podobieństwo. Bo przecież też nic im nie mówię. Po części zapomniał pierwsze cztery lata, kiedy żył w Azji. Ale niestety, te najgorsze wspomnienia tuż przed wyjazdem zachowały mu się do dziś.

***

– Szefie! Szefie!
Wyjrzałem z salonu na korytarz. Po spiralnych schodach schodziła ubrana na czarno postać z burzą białych włosów na głowie. Claudius. Zatrzymał się na ostatnim schodku i złapał za zakończenie poręczy – czaszkę.
– Zrobiłeś żarcie?
– A gdzie ‘‘dzień dobry’’?
Claudius machnął lekceważąco ręką i wszedł do salonu. Uśmiechnąłem się. Zachowanie tego dość aroganckiego chłopaka zawsze wprowadzała mnie w dobry humor; przy nim nie w sposób było się nudzić. Wróciłem do salonu i usiadłem na swoim miejscu. Claudius klapnął na krzesło obok Alana.
– Co tam, smutasie? Czemu tak sam siedzisz? – zagadnął do Alana wesołym
głosem.
Kiedy nie doczekał się odpowiedzi, odwrócił się do mnie i wskazał kciukiem na kolegę.
– Co mu jest? – spytał niecierpliwym tonem. Wzruszyłem ramionami.
– Chyba jest na ciebie zły za to, co powiedziałeś.
– Aaaa...
Claudius powoli odwracał się w stronę Alana. Szybkim ruchem głowy powrócił wzrokiem do mnie.
– A co powiedziałem?
Przyzwyczaiłem się do tego.
Że Alan to wybryk natury.
Białowłosy zdziwił się, jeśli można tak stwierdzić, widząc tylko czyjeś plecy. Spojrzał na chłopaka siedzącego obok niego i położył mu delikatnie rękę na ramieniu.
– Mój brązowowłosy przyjacielu – zaczął. – Bardzo cię przepraszam za te słowa, ale albo ich nie pamiętam, albo byłem trochę pod wpływem... i też nie pamiętam.
– Znowu piłeś? – odezwałem się z naganą. – Ile razy ci mówiłem, żebyś nie pił tego soku!
Claudius zamyślił się i spojrzał na Alana, który przyglądał się ścianie, jakby
oczekiwał, że wyjdzie z niej jakiś duch bądź magicznie pojawią się na niej drzwi i przybędzie z nich władca piekła. Jednym słowem – zamyślił się.
- Będzie jakieś... Dwa tysiące osiemset siedemnaście upomnień i sześćset czterdzieści pięć gróźb.
– I kiedy w końcu poskutkują?
– Może... za jakieś tysiąc dwieście. Lat.
Westchnąłem ciężko i położyłem się na stole w geście rozpaczy.
– Czyli nie zobaczę cię na trzeźwo?
– No raczej nie.
– Możecie przestać się kłócić? – Alan oderwał wzrok od jakże interesującej ściany i spiorunował nas nim. Claudius zerknął na niego szczęśliwy.
– O! Obudziłeś się! – skomentował.
– Ja nie spałem...
– Nigdy? Brawo, człowieku! Pobiłeś rekord świata, który wynosi osiemnaście nocy.
– Vincent, uspokój go.
– Po co? – Uniosłem głowę.
– Denerwuje mnie.
Zapadła cisza. I ja, i Claudius zamarliśmy w zaskoczeniu. Alan mówiący o swoich uczuciach to tak jakby zobaczyć cztery stepujące słonie na plecach wielkiego żółwia. Pierwszy otrząsnął się białowłosy.
– To ty potrafisz się złościć?
– Tak.
– Od kiedy?
– Od zawsze.
Chłopaki zaczęli konwersację na temat przeszłości Alana, a ja przeniosłem się na kanapę i położyłem wygodnie. Chciałem pogrążyć się w błogim śnie. Po chwili nie słyszałem rozmowy podopiecznych, tylko rytmiczne uderzanie deszczu o szybę... Popadałem już w ciemność, gdy przypomniałem sobie o wczorajszym telefonie. Uśmiechnąłem się. Ciekawe, kiedy tu dotrze... zważywszy na pogodę – zapewne wieczorem.

***

Zielono-fioletowe ściany oranżerii rozjaśnił piorun, a grzmot przez chwilę zagłuszył dźwięki fortepianu. Przy instrumencie jak zawsze siedział Alan, mały wirtuoz. Gdy miał cztery lata, trafił pod moje skrzydła i od tamtej pory uczył się grać. Fascynowało go to, że coś pod kierownictwem niewidomego człowieka może tak piękne brzmieć. Jako że był pozbawiony źrenic, natura wyostrzyła resztę jego zmysłów, w szczególności słuch. Po dziesięciu latach gry potrafił rozpoznać każdy dźwięk, znał każdy klawisz na pamięć. Potrafił też odtworzyć kompozycje, po kilkukrotnym wysłuchaniu. Teraz grał własny utwór, nazwany ‘‘La Vita Nouva’’, co znaczy ‘‘Nowy Początek’’. Zaczynał się niskimi tonami, potem przejście do wysokich... Bardzo ciekawa i poruszający utwór. Melancholia wydobyta z radosnych dźwięków.
Siedzieliśmy tak w trójkę i wsłuchiwaliśmy się w połączenie instrumentu i natury. Cały dzień padało, ale dopiero teraz nadeszła burza. Alan boi się grzmotów, więc postanowił, że poćwiczy grę. Claudius zawsze siada na jednym z skórzanych foteli ustawionych w oranżerii i przysłuchuje się koledze. A ja wolę nie zostawiać ich razem bez opieki. Nie sądzę, żeby zrobili coś złego, ale i tak nie mam nic ciekawszego do roboty.
Grzmot został zagłuszony przez dzwonek do drzwi, który nie był używany chyba od wieków. Nie zabrzmiał czysto, bardziej zgrzytnął, przez co wszyscy się skrzywili. Szczególnie Alan. Wstałem z kanapy, a chłopaki popatrzyli na mnie.
– Co to było? – spytał lekko zaniepokojony Claudius.
– Mamy gości – skomentowałem.
Z uśmiechem przeszedłem do gabinetu, którego drzwi znajdowały się w oranżerii. W sumie tylko tędy można wyjść z zakładu. Pomieszczenie oświetlały jedynie wąskie smugi światła, przedostające się przez szpary w zasłoniętych oknach. Pod ścianą stało duże mahoniowe biurko z krzesłem. Wyciągnąłem z szuflady zapałki i oświetliłem gabinet, zapalając świecę w kinkiecie. Głos dzwonka rozległ się ponownie.
Podszedłem do drzwi głównych i odsunąłem zasuwę. Usłyszałem, jak coś na zewnątrz niecierpliwie mruknęło. Wpuściłem do środka wilgotne powietrze; przed wejściem stały dwie osoby w płaszczach przeciwdeszczowych. Skapywała z nich woda.
– Wejdźcie.
Goście skorzystali z zaproszenia i weszli do środka. Zamknąłem drzwi i odwróciłem się do nich. Oboje mieli kaptury, które zasłaniały większość twarzy, ale poznałem, że wyższy to mężczyzna, a niższy był kobietą. Tę kobietę znałem od wielu lat i dobrze wiedziałem, że przyprowadziła ze sobą nastolatka, który w tej chwili oparł się o biurko. Moja znajoma usiadła na krześle i odrzuciła kaptur. Wokoło twarzy spłynęła burza purpurowych włosów. Zawadiacki uśmiech wskazywał na radość, pomimo przemoczenia.
– Miran... – zwróciłem się do niej. – Z czym do mnie przychodzisz?
– Z tym, co widzisz. – Wskazała na towarzysza. – Ile to lat się nie widzieliśmy? Osiem?
Miran miała skłonności do przesady. Ostatni raz odwiedziła nas parę miesięcy temu, ale wydzwania co kilka dni, by potwierdzić, czy wszystko jest w porządku, czy nikt się nie pociął plastikowymi nożami albo czy aby na pewno jemy coś innego niż pizzę na obiad.
– Do rzeczy. Nie chcę zostawiać na długo Claudiusa i Alana. Wiesz, że czasami zrobią coś głupiego.
– Ach, właśnie... Jak się mają moi podopieczni?
– To już nie są twoi podopieczni.
Zbeształa mnie wzrokiem, lecz odniosłem się do tego z moją zwykłą obojętnością. Spojrzałem na chłopaka. W słabym świetle świecy nie dostrzegłem żadnych szczególnych rysów twarzy.
– Elliot, przedstaw się.
Młodzieniec, jakby od niechcenia, odrzucił kaptur, ukazując bujne blond włosy. Obok zielonego oka miał głęboką szramę. Myślałem, że będzie typowym, znudzonym życiem nastolatkiem. Chyba się nie znam na młodzieży. Patrzył na mnie z zaciekawieniem i... radością?
– Elliot Kender, lat szesnaście. Rok temu zmarli mu rodzice, cały blok się sfajczył.
Pamiętasz akcję na ulicy Konarskiego? Od tamtej pory osiemnaście razy próbował się zabić, bo uważa, że jest odpowiedzialny za śmierć innych. A tak na marginesie – chłopak ma bujną wyobraźnię. Uważaj, bo cię wykiwa i zanim się obejrzysz – będzie po nim.
Miran zamilkła. Nadal wpatrywałem się w blondyna. Nie wyglądał mi na samobójcę, nie z takimi radosnymi oczami.
– Zawsze cię podziwiałem za to, że jesteś taka bezpośrednia przy dzieciakach.
– I kto to mówi? – Miran poprawiła okrągłe okulary, które błysnęły światłem. W tym momencie pokój rozjaśnił piorun, co nadało jej oczom specjalnego blasku. – Muszą znać prawdę i potrafić zmierzyć się z rzeczywistością.
– A tych, których nie potrafisz tego nauczyć, wysyłasz do mnie.
– Dokładnie.
– Czuję się wykorzystany. – Westchnąłem głośno. Ciekawił mnie Elliot, a nie
rozmowa z Miran. Nie mogła mnie już czymkolwiek zaskoczyć, a blondyn...
– Vincencie, nie narzekaj. Obie strony mają z tego układu korzyści.
– Taak... Ty odsyłasz do mnie niereformowalnych uczniów, bo nie chcesz oglądać swoich porażek. Ja mam uczynić z nich ludzi, pomóc zmierzyć się z problemami, a za to dostaję pieniądze na wychowanie. Czyż nie tak?
Okulary kobiety znów błysnęły w mroku. Burza się oddalała. Wkrótce przestanie padać. Miran odpowiedziała:
– Przestań. W tym świetle to ja jestem tą złą.

***

– Idź już sobie.
– Tak zrobię.
Miran wstała i pożegnała się z Elliotem. Przy drzwiach odwróciła się.
– Wkrótce cię odwiedzę.
– Już się boję – odpowiedziałem zamiast chłopaka.
Kobieta sprowadziła do mnie również Alana i Claudiusa, i rzadko przychodziła zobaczyć, jak się czują. ‘‘Nie chcesz oglądać swoich porażek’’. Słowa były cierpkie, ale prawdziwe. Może też trochę się tych dzieciaków bała? Co jak co, ale Claudius nie należał do najmilszych osób na świecie, a Alan... wiadomo ‘co’ Alan. Jego widok nie był zachwycający.
Miran wyszła. Wstałem i patrzyłem, jak mocno stąpa po kałużach, odpala samochód i odjeżdża. Zamknąłem drzwi na zasuwę.
– Nie lubię jej – powiedziałem od niechcenia, jakby do siebie. To była prawda. Denerwowało mnie jej podejście do dzieci. I nie tylko to. Prawie wszystko co osiągnąłem w życiu, zdobyłem dzięki niej.
Odwróciłem się do Elliota. Wyciągnąłem rękę.
– Vincent.
– Elliot.
Uścisnął dłoń. Była bardzo zimna.
– Chodź, poznasz resztę szalonej rodzinki.
Otworzyłem drzwi do dalszej części zakładu. Blondyn wyszedł z pomieszczenia, a ja zgasiłem świeczkę i wziąłem jego walizkę. Uśmiechnąłem się pod nosem.

***

– Claudius, Alan – po kolei wskazywałem na moich podopiecznych. – A to Elliot. Od dziś będzie tu mieszkał.
Claudius przypatrywał się z zaciekawieniem i podejrzliwością blondynowi, a Alan przesunął się na koniec stołka od fortepianu. Elliot ziewnął.
– Nie interesują mnie dzieci.
- Sam jesteś dzieckiem – stwierdziłem. Nie lubiłem egoistów i nastolatków narcystycznie wpatrzonych w siebie.
– Nie! – Blondyn niespodziewanie wybuchł. – Za dwa lata będę dorosły! Nie jestem dzieciakiem!
Uśmiechnąłem się szyderczo. Potrafiłem wykorzystać jego najgorszą wadę, nawet jeśli się tego nie spodziewał.
– A będziesz żył przez te dwa lata?
Elliot zamilkł. Bo co miał zrobić? Czy można pobić jakoś argument, który sam wypracował? Samobójcy naprawdę nie mają szans w walce na słowa.
Claudius spojrzał na mnie z kontemplacją.
– To jest jego problem? Ma jakąś chorobę?
– Tak, to właśnie ten problem, ale czy naprawdę sądzisz, że daliby mi chorą osobę? – Skierowałem wzrok na Claudiusa. Mimo zachowania był bardzo inteligentny. Powinien sam się domyśleć.
– Samobójca? – spytał cicho, ale bardziej było to stwierdzenie niż pytanie.
Powiedział tonem, który sugerował, że przestraszył się nieznajomego. Alan wydawał się być zaskoczony. Co się z nimi dzieje? To do nich niepodobne. Czyżby się przerazili jednego, niedoszłego samobójcy, który tak naprawdę nie miał odwagi, by się zabić?
– Może przejdziemy do salonu? – zaproponowałem, a chłopacy w milczeniu przytaknęli. Alan zamknął fortepian i wyszedł wraz z Claudiusem. – Elliot, może byś się przebrał?
On również odpowiedział skinięciem głowy. Opuściliśmy oranżerię.

***

– Tu jest łazienka. – Otworzyłem drzwi do właściwego pomieszczenia. Było wyłożone szafirowymi i lazurowymi płytkami, a wyposażenie... Jak zwykłe wyposażenie łazienki: kibel, umywalka i kabina prysznicowa połączona z wanną, na podłodze leżał dywan w kolorze błękitu królewskiego. I oczywisty dodatek – lustro nad umywalką z obowiązkową czaszką u góry.
– A co z miejscem na szczoteczki i tym podobne? – dopytywał się Elliot. Tą uwagą powiedział dużo sobie – musiał być dbały o szczegóły, albo naprawdę bał się perspektywy nie posiadania możliwości włożenia szczoteczki do kubka.
– Na dole jest o wiele większa łazienka, więc zwykle tam myjemy zęby i tym podobne. – Specjalnie użyłem tych ostatnich słów, a on się lekko zarumienił. – Tutaj jest miejsce tylko dla leni, którym się nie chce schodzić po schodach. Ale po to jest, żeby jej używać, więc nie krępuj się... i używaj.
Zamknąłem drzwi. Miałem jeszcze sporo pomieszczeń do pokazania, więc nie warto było przedłużać zwiedzania łazienki.
– Ja mieszkam tu obok.
Wskazałem ręką na pokój po lewej stronie od łazienki. Nie miałem zamiaru wpuszczać go do środka. Po co? I tak chyba go wystraszyła gałka na balustradzie w kształcie czaszki, więc nie było sensu go zapraszać. Jak zobaczy kolekcję w salonie, może pomyśli, że trzymam w szafie prawdziwego trupa? Chciałbym zobaczyć jego minę, jeśli o tym pomyśli. Odwróciłem się w drugą stronę korytarza i spojrzałem na wejścia do dwóch pomieszczeń.
– Pokój po lewej jest Alana. Ten drugi jest wolny, więc jak chcesz, to możesz go przywłaszczyć, tak samo jak te dwa za nimi. Który wybierasz?
Elliot bez słowa wszedł do lokum obok własności Alana. Oparłem się o ścianę. Po chwili chłopak wyszedł i wziął walizkę.
– Czemu do pokoju po skosie nie ma drzwi?
– Od korytarza nie ma – przytaknąłem. – Trzeba przechodzić przez inne.
– Po co? – Postawił bagaż na środku pomieszczenia i zaczął się wypakowywać. Dużo ubrań.
– Następny korytarz zająłby zbyt dużo miejsca a pokoje były by zbyt małe.
Nie odpowiedział. Delikatnie zabrałem od niego płaszcz okapujący wodą. Elliot lekko drgnął, ale nie przerwał wyciągania rzeczy z walizki. Być może była to kwestia chłodu, jaki panuje w całym zakładzie, z wyjątkiem salonu ocieplanego przez kominek. Zaniosłem płaszcz do łazienki i powiesiłem nad wanną. Przemyłem twarz dla ochłody. Na mnie zimno już przestało działać – mieszkałem tu od dziesięciu lat i zdążyłem się przyzwyczaić. Nawet w najbardziej zimowe dni, gdy temperatura na zewnątrz była grubo poniżej zera, mogłem chodzić po domu w koszulce z krótkim rękawkami albo w ogóle bez niej.
Gdy wróciłem do blondyna, zdążył rozpakować już cały majątek. Część ubrań włożył do szafy.
– Dość surowe wyposażenie, nie uważasz? – spytał. Nie wiem, czy naprawdę go to interesowało. Gdy chciał, potrafił ukryć emocje.
W każdym pokoju znajdowało się łóżko, fotel, szafa z czterema półkami i dwudrzwiowa na wieszaki. Claudius zażyczył sobie do tego komodę.
Wzruszyłem ramionami.
– Jeśli chcesz, możesz coś sobie dokupić. Wybrałem takie meble, żeby zostawić wolną przestrzeń. Jakby na to nie patrzył, nie ma tu zbyt dużo miejsca.
– A nie można by połączyć dwóch pokoi?
– Jak chcesz, to wykuj ścianę.
Elliot spojrzał na mnie spode łba.
– Mam to SAM zrobić?
– A czemu nie? Masz z tym jakiś problem?
– Dość surowe zasady... – Powrócił do układania ubrań. Oparłem się o framugę i przyglądałem mu.
– Jak skończysz, zejdź do salonu.
– Dobrze. – Odwróciłem się do niego z zamiarem wyjścia.
– A co, jeśli się zabiję? – spytał.
Uśmiechnąłem się i poszedłem do salonu.

***
Postawiłem na stole cztery kubki z gorącą herbatą. Usiadłem naprzeciw Claudiusa i Alana. Ten pierwszy był zezłoszczony, a drugi poddenerwowany. Wszyscy wzięliśmy swoje napoje. Oczekiwaliśmy na właściciela czwartego. W końcu Claudius nie wytrzymał.
– Czemu musimy tu siedzieć?!
– Czekamy na Elliota – stwierdziłem spokojnie. W rozmowach z białowłosym nie można było tracić koncentracji. Jak już wspominałem, był bardzo inteligentny.
– Po co?!
Żeby się zapoznać.
– Nie możemy jutro?
– Najlepiej od razu budować znajomość.
– Jeden dzień przecież nic nie zmieni.
– Poczuje się opuszczony i zostawiony.
Zapadła cisza.
– Mógłby się pośpieszyć – mruknął Claudius zrezygnowany, wziął do rąk kubek i zapatrzył się w herbatę.
I właśnie w tej chwili drzwi do salonu się otworzyły. Elliot z ręcznikiem na mokrych włosach usiadł obok mnie. Delikatnie omiótł wzrokiem pomieszczenie, starając się, żeby nie było tego widać. Za mało się starał. Jego spojrzenie padło na kominek i moją niecodzienną kolekcję. Szybko odwrócił wzrok.
– Przepraszam, ale pożyczyłem ręcznik.
– Elliot, daruj sobie tą suchą kulturę. Czuj się jak u siebie.
– Nie mam zamiaru – powiedział cicho.
– Czemu? – spojrzałem na niego. Najprawdopodobniej odebrał mój zwykły, obojętny ton za lekceważący. Niech się uczy.
Blondyn nie odpowiedział. Wziąłem kubek i wypiłem łyk herbaty. Alan ‘wpatrywał się’ w Elliota. Gdy zbuntowany chłopak spojrzał na niewidomego, poruszył się niespokojnie na krześle.
– Czemu ona ma opaskę na oczach?
– Po pierwsze, już ci go przedstawiałem. To Alan. Chłopak. Po drugie, jest niewidomy.
– Niewidomy?
– Pozwól, że wyjaśnię. To jest Alan. – Wiedziałem, że się powtarzam, ale wolałem jeszcze raz powiedzieć jego imię, niż żeby miał o to pytać. – Wychowywał się u mnichów z Azji, stąd jego akcent. Urodził się bez źrenic, dlatego rodzice się do zrzekli. Gdy stał się problemem dla mnichów, jeden z nich przywiózł go do mnie. Chociaż nie mam pojęcia, czemu akurat oddał go do Polski, skoro w Chinach też są sierocińce. Jak już to raczej powinien powędrować do Stanów, skoro ojciec Alana był emigrantem z Ameryki. Ten drugi, białowłosy, to Claudius. Ojciec kochał jego brata bliźniaka, więc się wyrzekł niepotrzebnego syna. Psycholodzy stwierdzili, że przeżył wstrząs i może się to przemienić w chorobę psychiczną, dlatego przysłali go do mnie. Uważaj, bo jak znajdzie gdzieś pod rękąż, to niewiele może zostać ze wszystkiego. Zapoznani? Elliot, twoja kolej.
Myślałem, że chłopak odmówi, ale on rozpoczął opowieść. Chyba zaaklimatyzował się wcześniej, niż przypuszczałem.
– Elliot Kender, lat szesnaście. Wychowywałem się w normalnej rodzinie: ojciec, matka... Rok temu cały blok wykitował. – Najwyraźniej blondyn starał się grać luzaka, ale emocje wzięły górę i załamał mu się głos. Położyłem mu rękę na dłoni. – Tylko ja przeżyłem... Przez jakiś czas myślałem, że to moja wina, że ja też powinienem spłonąć... – Przez chwilę milczał. Przetarł oczy ręką. – Ale kiedy tu przyszedłem... Zrozumiałem, że dostałem drugą szansę i nie mogę jej zmarnować. Żeby rodzice mogliby być ze mnie dumni.
Cisza. Elliot pociągnął nosem.
– Ale smęty... – skomentował Claudius.
– Daj spokój – przerwałem mu. – Życie nie jest takie kolorowe, żeby nie można było trochę posmęcić. I nie jesteśmy nikim wyjątkowym, żeby mieć życie jak z książek.
– Właśnie, Vincent... – Alan odezwał się po raz pierwszy, odkąd tu siedzimy. – Może opowiesz o sobie?
Wstałem i przeszedłem się po pokoju.
– O mnie? No cóż... – podrapałem się po podbródku. – Mam trzydzieści lat, od dziesięciu opiekuję się Alanem, a od ośmiu Claudiusem. Jako dziecko przez pewien czas mieszkałem w sierocińcu. Potem zaadoptowała mnie ciocia. Rodziców nie pamiętam. Nie wiem, co się dzieje z siostrą.
Claudius ziewnął.
– Szefunio, ty też masz nudne życie...
Alan walnął go z łokcia z brzuch. Białowłosy spiorunował go wzrokiem.
– Zamknij się – syknął do niego. Stanąłem za nimi.
– Te, chomik, nie podskakuj... – Claudius zaczął się przekomarzać.

– A więc, Elliot... – powiedziałem głośniej niż zwykle. Położyłem najpierw Alanowi, potem Claudiusowi, ręce na ich głowy i przekręciłem tak, żeby patrzyli bezpośrednio na blondyna. – Witamy w ARIS.

Rozdział sprawdzony przez Degausser z betowanie.blogspot.com.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz